Pomysł na wyjazd w kierunku morza Barentsa zakiełkował u nas w zeszłym roku, plany na Mongolię się posypały, więc aby utrzymać klimat wschodni wybraliśmy trasę o mniejszym kalibrze czasowo- finansowym. Ot taka wyprawa w dobie kryzysu. No to do rzeczy.
Nasz wyjazd odbył się w dniach 22.VI- 05.VII.2013 w składzie:
Pyra- Honda Varadero 1000
Tdzik- Suzuki DR Big 800
Mikołaj- KTM 990 Adventure
Dzień 1.
Rozpoczynamy naszą wyprawę w Świebodzicach o 6:00, plan na dziś jest następujący...dojechać jak najdalej wschodniej granicy. Tradycyjnie start odbył się w strugach deszczu i towarzyszył nam przez 150 km. Twardo testowaliśmy buty i ciuchy jak wytrzymają próbę wody, póki co sucho.
Przed Ostrowem Wielkopolskim zrobiliśmy pierwszą pauzę, motocykle pracują prawidłowo, bambetle spakowane idealnie, przelotowa 110 km/h pasuje nam najbardziej. Gdzieś za Kołem, postanawiamy zjeść śniadanie i wypić kawę. Przydrożny bar zaoferował nam wspaniałą jajecznicę na masełku, pogoda się klaruje, tyłki się przyzwyczajają do siodeł, jest dobrze.
Dojeżdżamy przed 13:00 do Brodnicy, tam spotykamy się z Mikołajem, zjadamy wspaniały obiad przyszykowany przez Alinę, odbieramy od Kuby i Gosi paszporty z wizami (wielkie dzięki jeszcze raz za pomoc), pożegnanie i obieramy kierunek na wielkie jeziora Mazurskie. Pogoda wspaniała, widoki coraz piękniejsze, tankowanie, jazda i tak wkoło. Około 21:00 docieramy do miejscowości Sejny, tam nad jeziorem znajdujemy super miejsce na nocleg, kontrolne pytamy sąsiada czy można się rozbić i już wstają nasze tymczasowe szmaciane domki. Komary tną, drinki Mikołajowe smakują jak zawsze wybornie, pogaduchy, plany itp. Zmęczeni zasypiamy koło 01:00.
Dzisiejszy dystans to 775 kilometrów.
Start 6:00 rano Świebodzice, jeszcze nie pada......
Planowanie trasy po Rosji...., światła nigdy za dużo
Dzień 2.
Leniwie wywalamy się z namiotów około 07:00, kąpiel w jeziorze, poranna toaleta, kawa i przygotowujemy się do śniadania. Posileni „puszeczkami”, zabieramy się za pakowanie mandżuru. Temperatura zdecydowanie różni się od wczorajszej o jakieś 10 stopni w górę. Przed dziewiątą jedziemy już w kierunku granicy z Litwą. Dzisiejszy plan to granica z Rosją, wszystkie opowieści zmobilizowały nas do jazdy aby jeszcze za dnia móc przekroczyć granicę. Litwa i dalej Łotwa to nuda, nuda i jeszcze raz nuda, główne drogi tranzytowe, stacje benzynowe i połykanie kilometrów. Docieramy około 17:00 do granicy z Rosją, zdziwieni brakiem kolejek, powoli czaimy się do pierwszego okienka. Tam Pani celniczka (tamożnik), bez słowa ale z kamiennym wzrokiem, wręcza każdemu z nas „ Wriemiennyj passport”, dalej w drugim okienku czeka nas wypełnianie dodatkowych formalności. Wszystko odbywa się bez większych przeszkód, Pani w okienku pomaga nam sprawnie i prawidłowo wypełnić dokumenty, jeszcze wgląd w bagaże i....матушка Россия приветствует мотоциклистов. Wyczytane w różnych źródłach, problemy z wjazdem do Rosji na szczęście nie pokryły się w ani jednym zdaniu. Wszystko trwało niecałą godzinę.
Uradowani zjadamy ciepły posiłek na przygranicznej stacji benzynowej. Około 19:00, zbieramy się w powolnym poszukiwaniu noclegu. Jazda po Rosyjskich drogach, pozwala mocniej popracować naszym zawieszeniom. Podczas tankowania obieramy żółtą drogę w kierunku jeziora Onega. Zjazd z głównej był wprost na drogę szutrową, zaczynamy bawić się jak dzieci, odwijanie manetek, filmy i zdjęcia. Przy mijaniu kolejnej wioski dostrzegam nazwę miejscowości kojarzącą się z nazwiskiem Mikołaja, fota i dzidujemy dalej. Przed 22:00 udaje nam się znaleźć miejsce na nocleg. Hordy latających cudaków, udaje się na krótko zwalczyć specyfikami zabranymi z kraju. Podczas rozpakowywania bambetli okazało się, że zawór mojej butli odkręcił się i cały gaz znajdował się w kufrze. Smród towarzyszy mi do końca wyprawy, szczęście w nieszczęściu, że nie dostałem samozapłonu w kufrze, pewnie przyspieszenie miał bym nieziemskie.
Zasypiamy przy akompaniamencie latających i chcących nas pożreć żywcem paskudztw.
Dzisiejszy dzienny dystans to 700 km.
Stacja po rosyjskiej stronie....poszło zaskakująco łatwo
Pierwsze szutry i zabawa.
Nocleg w krzakach, wszelakie latające paskudztwo wyczuło krew w powietrzu.....
Dzień 3.
Mikołaj wita nas „puszeczką” pysznego mięska, ja robię kawę z tygla i staramy się odkleić powieki, zamiast kawy rozbudza nas skutecznie latające robactwo, które wciska się w każdy skrawek odsłoniętego ciała. Nakręceni i pogryzieni bardzo szybko zwijamy obóz i kierujemy się dalej. Szutry za dnia są bezpieczniejsze i pozwalamy sobie na szybsze pokonywanie „kurzącej drogi”.
Po 120 km wypatrzyliśmy „magazin” tam zaopatrujemy się w piwo na wieczór, kupujemy rosyjski specyfik na komary „komarex”, skuteczny jak inne mazidła przywiezione z kraju, około 20 minut, zjadamy „bułku” popijając wspaniałym kefirem. Posileni ciśniemy głównymi drogami aby nakręcić trochę kilometrów tego dnia. W połowie dzisiejszego dystansu, natrafiamy w końcu na drogowskaz z napisem Murmańsk, mamy jeszcze kawałek do celu ale nie zamierzamy i tak jechać główną drogą to nie dla nas. Przez 150 km męczymy się wśród Kamazów, Ład i innych spowalniaczy drogą tranzytową na Murmańsk, Mikołaj podkręcał skutecznie tempo, więc po niecałych 2 godzinach docieramy na zjazd z głównej w kierunku jeziora Onega. Jedziemy dalej pięknymi leśnymi, pustymi lecz momentami dziurawymi drogami i docieramy w końcu do miejscowości Woznesenye. Tutaj droga dobiega do brzegu rzeki Svir, dalej zostaje tylko przeprawa promowa. W sklepie dokupujemy jeszcze przekąski na wieczór i dalej na „parom”. Na brzegu czeka nas jednak niespodzianka, łajba która powinna mieć ostatni kurs o 21:00 już nie wypływa, chociaż jest dopiero 20:40. Szukamy różnych sposobów na przedostanie się do bardziej cywilizowanego miejsca, pada nawet suma 5000 rubli dla kapitana łajby, ale wszystko bierze w łeb. Podczas naszego dumania co zrobić dalej, podchodzi do nas młody chłopak. Wypytujemy go o kursowanie tej kupy złomu czy są inne metody dotarcia na drugi brzeg, most czy cokolwiek. Okazuje się, że most był ale „Sowieci” obawiając się przedarcia wojsk niemieckich podczas II WŚ, wysadzili go w powietrze. Teraz mają dopłaty do promów (dostali od Putina) i nie narzekają na brak mostu. Nowo poznany kolega rozwija się coraz bardziej, pytamy o życie w tej dziurze, jak jest za mostem, gdzie pracują itp. Max bo tak kazał sobie zdrabniać od Maksymilian tubylec zaproponował nam w końcu nocleg za małe pieniądze w ichniej „agroturystyce”. Jedziemy za nim przez wioskę, częściowo wyludnioną i docieramy do ohydnie wyglądającej budy. Szybko dziękujemy koledze za usługi i na pełnym gazie opuszczamy nieciekawą dzielnię. Max miał minę „kota ze Shreka” ale cóż bezpieczeństwo jest najważniejsze.
Przez kolejną godzinę szukamy skutecznie kawałka gleby do przeczekania nocy, spotykamy dwóch Rosjan w samochodzie, którzy krążą podobnie jak my i w tym samym celu. Rosjanie podejmują decyzję spania w samochodzie, my dalej w niepewności. Mikołaj chce jechać za miasto ja podejmuję walkę i szukam jeszcze na miejscu. Snując się po ulicach śpiącej wioski, wypatruję małą stocznię remontową i jakiegoś lokalesa. Pytam czy możemy u niego rozłożyć „pałatki”, stwierdza , że nie ma problemu. Ucieszeni otwieramy wrota, rozbijamy domki i idziemy w końcu wypić browara i podsumować dzień. Siedzimy nad wodą, noc nie przychodzi pomimo późnej pory 23:30. Rozmawiamy z 2 godziny, wypijamy zawartość butelek, zajadając rosyjskie „krakersy”. Podczas naszej biesiady przepływają przed nami potężne statki wycieczkowe na których odbywają się balangi, aby dalej znikać w otchłani jeziora Onega.
Dzisiejszy dystans to 700 kilometrów.
Gdzieś na M18.
Nad rzeką Svir
Jedyna droga na drugą stronę to ta stara krypa
Dzień 4.
Wstajemy wcześnie rano, wykonujemy poranną toaletę, pakujemy bambetle, zjadamy śniadanie i dzida na pierwszy „parom”. Jesteśmy pierwsi w kolejce, życie na wiosce zaczyna się budzić, otwierają „magazin”, zaczynają ustawiać się w kolejce kolejne samochody. Tadek postanawia nabyć w sklepie kefir na podróż krypą, smakował wybornie. Drugi brzeg wita nas szutrem i innym widokiem niż po drugiej stronie wody. Ubieramy szmaty na grzbiet i dalej gaz do oporu i bawimy się jak dzieci na szutrach. Ruch jest spory jak na drogę „leśną” sporo samochodów ciężarowych, wzbijających tumany kurzu, wyprzedzanie takiej chmury kurzu nie należy do przyjemnych doznań, nigdy nie wiesz co jest przed nią i czy akurat nikt nie ciśnie po drugim pasie.
Banan nie schodzi nam z twarzy, wyglądamy jak ruchoma bryła piachu, tego nam brakowało. Po 150 km odbijamy nad brzeg jeziora Onega. Widok który widzimy jest niesamowity, bezkres wody, klifowe brzegi, dzika roślinność, zafascynowani postanawiamy zostać tutaj godzinę. Posilamy się „puszeczkami”, delektujemy ciszą i zapachami natury. Niestety goni nas czas i setki kilometrów do celu. Szutrówką, dalej dziurawą i nieprzewidywalną drogą P19 docieramy do Pietrozavodsk-a. Tutaj widzimy inny świat, ludzie ubrani jakoś tak znajomo, samochody podobne do tych z naszych dróg, jakoś przyszło nam na myśl zjeść coś super. Padło na galerię handlową w centrum miasta i McDonalds-a. Ludzie z dziwnymi minami obserwują nas, wyglądamy jakoś tak nie wyjściowo, kurz sypie się z naszych szmat przy każdym ruchu ręką czy nogą. Posileni spadamy z galerii, zaczepia nas ochroniarz i pyta czy te motki przed głównym wejściem są nasze, mówimy że tak. Prosi aby tu nie parkować, kiwamy głowami, ubieramy się i z hukiem spadamy dalej do drogi M18. Lecimy już główna drogą na Murmańsk, ruch duży, remonty za remontami, zresztą było napisane na początku trasy „remonty na długości 1260 km”. Mijamy grupę motocyklistów niemieckich jadących na youngtimer-ach, lewa w górę i dalej napinamy linki na rolgazie. Podczas jednej z mijanek dobijamy do dwóch motocykli na rosyjskich blachach. Dziewczyna na XF 650 i koleś ( w samej kamizelce) na XL600 Trampek. Jedziemy z nimi przez 40 km, trzeba przyznać, że tempo mieli ok. Zadziwił nas jednak język gestów prowadzącej dziewczyny, wykonywała potężna ilość machnięć ręką, zaczęliśmy z czasem rozumieć o co chodzi, były komendy zwolnij, do środka, wyprzedzamy itp. Tadek na jednym z postojów wspomina o hałasie z układu napędowego, umawiamy się na dłuższy postój na najbliższym ciekawym miejscu. Wybieramy stację benzynową w środku niczego, zjadamy strawę z mikrofali (brrrr ohyda) i zabieramy się za oględziny Bigosa. Wstępna weryfikacja wykazała zużyty do końca ślizg łańcucha, wahacz powoli zostaje zabierany przez łańcuch. Tadek demontuje uszkodzony element i następnie szukamy czegoś co mogło by tymczasowo robić za ślizg. Rowy obfitują we wszelkiego rodzaju śmieci i odpady z Krazów, Kamazów, Ziłów itp. ale jak na złość nic nie pasuje. Siedząc i drapiąc się w głowy słyszymy, że na stację podjechały motocykle, okazuje się, że to nasi, Wojtek i Iza na KTM 990 oraz Marcin na XTZ660 Tenere. Po zapoznaniu i wymianie kilku zdań, Marcin podpowiada aby ślizg wykonać z kawałka węża, Mikołaj posiada taki na pokładzie do odstraszania nieproszonych gości. Patent okazał się strzałem w 10. Nowi znajomi też udają się do Murmańska, żegnamy się i umawiamy wstępnie w MRN. Tadek wykonuje testy nowego ślizgu i koło 24:00 oznajmia, że rano jedziemy dalej. Rozbijamy pałatki na asfalcie, pomiędzy samochodami ciężarowymi, rozpijamy po browarku 1,5 ltr i kładziemy się spać.
Dzisiejszy dystans to 670 kilometrów.
Podbudka w stoczni na rzeką
Transport do dalszej przygody
Dla chcacych się wybrać...rozkład promów
Onega za plecami.....czad
"Puszeczka" smakuje inaczej w takich okolicznościach
Jezioro Onega...piękny widok
Ślizgacza niet
Drogi Karelii....
Dzień 5.
Pobudka około 7:00, zbieranie gratów, toaleta i idziemy zjeść śniadanie w barze. Podczas naszej „paszy” na stację wtacza się motocyklista na GS650, okazuje się nim Niemiec w podeszłym wieku, który zwiedza wschód sam. Okazuje się, że jego motek rozsypał się po drodze w Danii i garował tam kilka dni, był już 6 tygodni w trasie a zrobił do tej pory 2000 km, ale kto emerytowi zabroni. Dostajemy też kilka pytań od rosyjskich Romów, nawiązujemy rozmowę, robimy sobie zdjęcia z nowymi znajomymi i odpalamy maszyny. Dzisiaj zamierzamy pokręcić się po górach w okolicy Kirowska. Jadąc dalej M18 ruch robi się coraz mniejszy, drzewa coraz niższe i rzadsze, miejscami roślinność zanika całkowicie aby za chwilę znów po horyzont oglądać drzewa. Po 200 kilometrach docieramy do znaku „Polarny krąg”, wykonujemy serię zdjęć, cieszymy się, że nasz cel już coraz bliżej. Filmowanie trwa na całego, Tadek po kilku ciekawych przyspieszeniach informuje nas o dziwnym zachowaniu łańcucha. Wykonujemy weryfikację i......zauważamy, że przednia zębatka ma tylko dwa zdrowe zęby, cała reszta została gdzieś za nami. Sytuacja robi się nieciekawa, Tadek zaczyna milczeć i wykonuje nerwowe ruchy żuchwą. Postanawiamy toczyć się dalej i odpuszczamy Kirowsk. Tadek rusza pierwszy, ja z Mikołajem robimy jeszcze zdjęcia bo tempo wyraźnie spada. Zatrzymuje się przy nas motocyklista z Rosji jadący z dziewczyną na zlot w okolice Morza Białego. Sprzedajemy mu temat z Tadkową zębatką, szybko podaje nam dwa telefony do lokalesów z Murmańska, którzy powinni pomóc w załatwieniu części. Dziękujemy i szczęśliwi gonimy Bigosa, który wcale aż tak mocno nie zmniejszył prędkości przelotowej. Informujemy Tadka o naszej rozmowie i za chwilę telefony poszły w ruch. Kontakt okazał się trafiony i „Max z Murmańska” podaje nam stanice w której właściciel Siergiej, pomoże na 100%. Docieramy tego samego wieczoru do „turbazy” a dokładnie moto hotelu, prowadzonego przez Siergieja. Dziś już nic nie załatwimy, możemy jedynie napić się wódki, ale szybko trzeba iść do sklepu bo „wodę rozmowną” sprzedają tylko do godziny 20:00
Dostajemy 3 łóżka, jest ciepła woda, można więc zmyć kilkudniowy kurz z grzbietów, zasiadamy do kolacji, która przeciąga się do 2:00 nad ranem. Kontrolnie z Tadkiem wychodzimy na zewnątrz i ku naszemu ogromnemu zdziwieniu słońce jest wysoko i nie czuć, że to pora spania. Organizmy jednak mówią dość i godzinę później harczymy w łóżkach aż miło.
Dzisiejszy dystans 500 kilometrów.
Nowe znajomości
Niemiecki turysta
Polarny krąg osiagnięty
Pierwszy kontakt do Maxa
Alio, alio
Turbaza w Koli
Gdzie się podziały moje zuby?
Dzień 6.
Dzień rozpoczął się poszukiwaniem napędu do Bigosa, Siergiej kieruje nas do jedynego w MRN sklepu z częściami do motocykli. Udajemy się tam pełni optymizmu,jedziemy przez zapchane miasto, trochę błądzimy ale po 30 minutach stajemy przed bramą sklepu. Wpadamy do sklepu i meldujemy się sprzedawcy, że nasłał nas Siergiej. Uprzedzeni wcześniej telefonicznie właściciele uświadamiają nas, że to nie będzie takie proste. Na szybko to około 2 tygodnie, jak się okazuje to możemy dostać jedynie przednia zębatkę, „cep” łańcuch nie jest dostępny w Sankt-Petersburgu. Sytuacja robi się nieciekawa, Tadek szuka rozwiązań logistycznych nawet z opcją lotu do SP i zakupu części samemu. Udaje się jednak namówić właściciela sklepu na skorzystanie z usług firmy kurierskiej. Początkowo było to 4 dni, dalej 24 h, aż wreszcie udało ustalić odbiór za 48 h. Plan nie posypie się nam z tego powodu, wszystko możemy realizować zgodnie z harmonogramem. Jest jednak niepewność, czy „zubatka” przyjdzie prawidłowa. Tego samego dnia wybieramy się na zwiedzanie Murmańska, zaliczony został lodołamacz Lenin, szkoda, że tylko z zewnątrz, słynny pomnik „Aloszy” i miasto, które nie oferuje nic ciekawego. Zjadamy beznadziejny i drogi obiad (oczywiście z mikrofali) przy głównej ulicy. Tadek z racji zawodu, koniecznie zaciąga nas po posiłku na stację kolejową. Rosyjskie lokomotywy są zdecydowanie większe od naszych i wyższe, dla mnie wszystkie są duże ale ekspert wytłumaczył mi co i jak jeździ po całym świecie. Na odchodne podchodzimy do okienka i pytamy Panią ile kosztuje bilet do Warszawy, kobita się poci, woła drugą ale nic to nie daje bo i tak nie są w stanie przedstawić oferty Rosyjskich kolei. Nie ma i już. Krążymy motkami po mieście, Viadro służy jako pojazd transportowy dla 2 osób, Tadek w końcu robi filmy z motocykla. Wieczorem meldujemy się w moto-hotelu, przed wejściem zauważamy znajome motocykle, witamy się z Wojtkiem, Izą i Marcinem i lecimy do sklepu po wodę rozmowną. Wieczór mija nam na opowieściach, wymianie ciekawych doświadczeń i dużej porcji śmiechu.
Dzisiejszy dystans 50 kilometrów.
Alosza w pełnej krasie
Murmański ekspres
Lodołamacz Lenin...już na zasłużonej emeryturze
Dzień 7.
Dzisiaj lecimy poszaleć na szutrach, obieramy kierunek do miejscowości Terieberka, pogoda umiarkowana, można śmigać. Tadek dosiada się na pokład Viadra i będzie dzisiaj zbierać materiał fotograficzny. Początkowo 60 km to dziurawy asfalt po którym Tadek musi prostować kręgosłup, dolatujemy do rozwidlenia gdzie czeka na nas różowy szuterek. Początkowo uczę się jazdy z pasażerem, trochę zostaję za Mikołajem który na Kacie, jest w siódmym niebie. Jazda idzie mi coraz lepiej i nawiązuję kontakt z Mikołajem. Niestety dalej szuter robi się luźniejszy, masa Viadra plus Tadek do tego mocny wiatr i zabawa się kończy. Nie chcąc narażać Tadka na ewentualną wywrotkę, podejmujemy decyzję, że teraz przesiadka na siodło Mikołaja. Teraz równamy tempo, ja mogę powalczyć na stojąco a koledzy z większym rezerwą zawieszeń jadą bezpiecznie.
Dolatujemy do miejscowości, która dzieli się na część wschodnią i zachodnią. Jako że wschodnia jest bliżej jedziemy najpierw tam. Zauważamy po drodze wraki statków w starym porcie, miasto wygląda jak opuszczone, wieje niemiłosiernie od morza, dolatujemy do końca drogi, gdzie jest zakaz jazdy. Podchodzą do nas pracownicy jakiegoś kamieniołomu czy czegoś w tym rodzaju, pytają jak zresztą wszyscy „ad kuda wy pryjechali”, odpowiadamy po co i dlaczego, pytamy co tam jest ale w elegancki sposób uniknęli odpowiedzi. Panowie pooglądali motocykle, pożegnali się i odeszli. My zaczynamy swoją sesję zdjęciową, schodzimy dotknąć morza Barentsa, które zaczęło się cofać. Szczęśliwi biegamy po plaży jak „Teletubisie”. Dalej jedziemy na drugą część miasta, tą cywilizowaną, gdzie są 2 sklepy, szkoła i sporo kręcących się miejscowych. Wcześniej wykonujemy sesję zdjęciową na wrakach kutrów, teraz są widoczne jeszcze bardziej bo woda jest coraz niżej, obraz jest niesamowity. Zaczyna nam już burczeć w bebzonach, więc udajemy się do sklepu po paszę. Oczywiście tutaj również odpowiadamy na mnóstwo pytań, Panie są bardzo szczęśliwe, że ktoś ich tu odwiedza, dziwią się tylko po co „jak tu nic nie ma”. Podpytujemy najbardziej gadatliwą ekspedientkę jak tu się żyje, ile tu mieszka ludzi itp. Miasto wygląda okropnie, nawet Wałbrzych przy tym to perła. Wszystkie mury, nawet te „nowe” są mocno zmęczone od strony morza, zimą musi tam być okropnie brrrrrr. Miejsce posiłku obieramy za miastem nad samym morzem, wbijamy się motocyklami na skalisty brzeg....oj jak dobrze, że założyłem te Karoo3. Odpalamy palnik i po chwili kuszamy rosyjskie danie w 5 minut. Dalej nazwijmy to sjesta, Tadek odsypia długą noc ja z Mikołajem idziemy nad morze i robimy super sesję motocykli. Miejscowi wspominali, że w pobliżu się jakiś wodospad, kierujemy się dalej wzdłuż brzegu, piaszczystą drogą, Viadro mnie zaskakuje, jak nigdy przedziera się przez piachy i luźne kamienie. Po około kilometrze odpuszczam jednak i zostawiam motocykl, Mikołaj chce próbować dalej jechać ale po 30 metrach odpada i on. Dalej na piechotę docieramy nad wodospad, widok z góry na morze super, sam wodospad ot taki ni jaki, skutecznie od dłuższego przypatrywania przeganiają nas komary, kurcze skąd ich tyle na tym pustkowiu.
Wracamy ta sama drogą do miasta, jeszcze raz odwiedzamy sklep, kupujemy ”wodę rozmowną” Putinka w ilościach słusznych i dalej szutrami do bazy noclegowej w Koli. Przed Murmańskiem , robi się sucho w baku, ostatnie kilometry jadę ekonomicznie, Mikołaj wcześniej wlał 5 litrów zapasowego paliwa do swojego motka więc jest spokojny. W końcu jest, żółta nowa stacja...uratowany, można odetchnąć z ulgą. Kilka fotek na rondzie z napisem Murmańsk i gnam na kwartiru. Na miejscu widzimy dwa motocykle z Polski, Africa i Transalp.
Poznajemy nowych przybyszy i przysiadamy się do kolacji, teraz jest już nasz 8 osób z Polski. Alko dopite do końca, nasza ekipa wpisała się na ścianę w Moto-hotelu i można zakończyć dzień. Jutro wszyscy jadą na półwysep Rybachyi, my jeszcze mamy odebrac przed południem zębatkę.
Dzisiejszy dystans 390 kilometrów.
Droga radochy.....
KTM lubi się napić....jaki Pan taki kram :)
Teriberka
Port w Teriberce
Dwie gęby i dwie czachy...
Wodospad....ale gdzie
Rondo Murmańske...zaliczone
Ślad po nas pozostał u Siergieja w Turbazie.....
Dzień 8.
Rano wstaję jako pierwszy, obudziło mnie chrapanie kolegów na pryczach obok. Dzisiaj sądny dzień, czekać będziemy na info o zębatce dla Tadka. Ekipy z Polski odlatują powoli w trasę i każdy ma zameldować się na półwyspie. Około 11 Tadek dostaje info z magazinu, zubatka jest, bierze moje Viadro i popyla w miasto. Ja z Mikołajem zaczynamy pakowanie bambetli, Tdzik wraca po godzinie z trybem w dłoni. Sprawdzamy czy pasuje.....jest wszystko się zgadza. Teraz dostajemy kopa i zagęszczamy ruchy. Około 13:00 jesteśmy gotowi do wyjazdu, tankowanie, naciąganie łańcucha w Bigu i dzida w kierunku miejscowości Zapolarnyj. Tadek co kilka kilometrów zatrzymuje się i sprawdza łańcuch, coś dalej nie gra. Po około 40 kilometrach sprawdzamy wspólnie naciąg łańcucha, okazuje się, że połowa wisi a następna połowa jest napięta jak struna, „cep” okazuje się być rozciągnięty jak szmata, decydujemy się na ustawienie naciągu na części napiętej, zabieg przynosi rezultat. Dalej zatrzymujemy się na cmentarzu żołnierzy Radzieckich, walczących w latach 41-44 z Finami i Niemcami, ilość nazwisk na tablicy pamięci jest zatrważająca. Po kolejnych 30 kilometrach za punktem kontrolnym mamy skręt na Rybachyi, droga zrobiła się dziurawa ale za to widoki zapierają dech w piersiach. Koledzy na bardziej enduro motorach gnają do przodu, Tadek zapomniał na chwilę o napędzie i bawi się w najlepsze. Staram się trzymać tempo ale i tak w roli fotoreportera muszę uwieczniać co jakiś czas „okoliczności przyrody”. Viadro spisuje się znakomicie na tych kamieniach i wybojach, zawieszenie pracuje na max swoich możliwości, ale po to tu przyjechałem. Około 16, zabieramy się za szykowanie paszy, wybieramy super miejscówkę na skałach z widokiem na morze oraz z górskim oczkiem wodnym w którym zażywaliśmy kąpieli w wodzie nie przekraczającej 10 stopni, ale było warto. Podczas sjesty podchodzi do nas miejscowy z kobietą i podpytuje, skąd my i czy już przyjechaliśmy na zlot, który odbywa się za tydzień, opowiada o swoich doświadczeniach motocyklowych i swojego syna oraz przekazuje na krótki rys historyczny półwyspu. Przed 18 ruszamy dalej w kierunku morza, zgadaliśmy się z ekipą na spotkanie pod latarnią morską. Droga okazuje się bardzo daleka, paliwa coraz mniej a do stacji kawał drogi, decydujemy koło 19 zawracać i gnać do granicy z Finlandią, obawiamy się, że paliwa nam nie starczy na całą drogę do morza i z powrotem, do tego presja czasowa na prom. Jadąc drogą tankujemy w miejscowości Zapolarnyj i zaopatrujemy się w sklepie w piwo na wieczór, ceny w Finlandi mogą nas odstraszyć. Dalej to gnanie przez pustkowia, obok baz wojskowych i przez miasto Nikiel z dymiącą niemiłosiernie hutą. Dolatując do drogi wiodącej do granicy , zatrzymuje nas patrol wojskowy i każe zawracać. Pytamy dlaczego i jak mamy dojechać do granicy, okazuje się, że przejazd który widnieje na mapie jest drogą wojskową i cywile nie mają tam wstępu. Chłopaki w mundurach starają się nam pomóc, dzwonią po różnych osobach z zapytaniem czy przepuszczą nas na granicy do Norwegi, okazuje się że do 23:00 granica działa a jest 23:15, chcemy jednak spróbować. Na granicy witają nas mundurowi z kałachami w ręku, stanowczo każą odjechać, dziś już nie przejedziemy, pytamy czy możemy rozłożyć pałatki obok drogi, pada chłodna odpowiedź niet, każą nam jechać na punkt parkingowy, który okazuje się kawałkiem zarośniętego pola. Rozbijamy namioty, pijemy herbatę i spijamy (niestety) cały browar przyszykowany na Finlandię. Około 2:00 padamy i kładziemy się w swoje śpiwory, pierwsza noc kiedy odczuwamy, że jesteśmy na północy.
Dzisiejszy dystans 680 kilometrów.
....nawet z fotą
Dziwnym trafem lufa skierowana na zachód
Droga na Rybachyi...
W drodze na Rybachyi...
Gdzieś na Rybachyi...
Widok na Rybachyi
Dzień 9.
Dzień rozpoczynamy od kawy i pakowania namiotów, przed wyjazdem z Rosji planujemy jednak zaopatrzyć się w lokalne specjały, więc wracamy do miejscowości Nikiel. Znajdujemy sklep z możliwością płacenia kartą i czekamy do 11:00 aby móć zakupić alko, taki tu mają prikaz od Putina. Zaopatrzeni przed 12:00 meldujemy się na granicy, odprawa przebiega sprawnie i po 30 minutach jesteśmy już w Norwegii. Parę kilometrów po remontowanych drogach Norweskich, dalej to już inny świat, drogi równe, widoki przepiękne. Po około godzinie jazdy mijamy znaki graniczne z Finlandią, gdzie na pierwszej stacji benzynowej witają nas renifery, kilka fot i dalej w kierunku Rovaniemi. Droga mija sprawnie choć przepisowo, tankowanie, kawa, kontrola łańcucha i tak przez 700 kilometrów. Przed samym Rovaniemi wypatrujemy super camping, gdzie po krótkich oględzinach postanawiamy się rozbić. Namioty stoją, woda rozmowna schłodzona w jeziorku, sało pokrojone, można powitać Finlandzką ziemię.
Biesiadujemy przy jak się okazuje ostatniej białej, choć już nie tak białej nocy do godziny 3:00.
Dzisiejszy dystans 730 kilometrów.
Cywilizacja i nuda...
Ciekawe na jakie paliwo chodzą...dziwnie zamulone więc chyba na ropę
Gdzieś przed Rovaniemi
Dzień 10.
Wstajemy w akompaniamencie kropli deszczu, szybko z Mikołajem zwijam namiot, Tadek postanawia zacząć dzień od toalety. Pada coraz mocniej, ja cierpię po wczorajszym wieczorku, zbyt duża ilość zagryzionego sała, zalega mi na żołądku. Tadek idzie dalej w kimono, ja leczę się na deskach w przebieralni. Przed 12:00 udaje się nam wyjechać cała grupą, wykonujemy po drodze zakupy dla dzieci w „markecie” Św Mikołaja i w strugach deszczu przemierzamy 650 kilometrów. Zmęczenie i przemoczenie daje nam pod koniec dnia popalić, około 23:00 nie mamy jeszcze noclegu, marzy nam się dzisiaj „chatka przetrwania”, natrafiamy na ślad jednej ale nie udaje nam się do nie dotrzeć po śliskich i mokrych kamieniach (był to jeden z bardziej wymagających odcinków na całej naszej trasie). Przed 01:00 znajdujemy kawałek zadaszenia w jakimś tartaku, rozbijamy obóz na deskach, rozwieszamy mokre szmaty na gwoździach, walimy po 100 ml Putinki i padamy na twarz.
Dzisiejszy dystans 660 kilometrów.
Sklep u Mikołaja w Rovaniemi
Dzień 11.
Dzień wita nas piękną pogodą, leniwie zwlekamy się z drewnianej pryczy, parzymy kawę i zaczynamy pakować nie do końca suche bambetle. Przed samym wyjazdem przyjeżdza do nas właściciel tartaku, pyta po Finsku co tu robimy bo ktoś zadzwonił i go poinformował, gestykulacją wytłumaczamy się, przepraszamu i dziękujemy za wyrozumiałość. Startujemy przed 9:00 i jedziemy na prom w Helsinkach. Droga mija sprawnie, ja na oparach dolatuję do portu, rozglądamy się i zasięgamy informacji w okienku, jak i o której zaczyna się odprawa. Okazuje się, że mamy jeszcze dobre 3 godziny przed wjazdem na prom. Udajemy się na stację benzynową dalej wizyta w Mc Donalds, sklep i oczekiwanie na wjazd. Przed 16:00 jesteśmy już na pokładzie i w naszej ciemnej kajucie. Zmywamy z siebie kilkudniowy kurz i idziemy na pokład oglądać wyjście z portu. Miasto z wysokości 6 pietra wygląda pięknie, pełno małych wysepek, w dali piękna architektura. Wieczorem udajemy się na spacer po tym pływającym kolosie, można tu stracić sporo pieniędzy na grach, kobiety mają pasaż handlowy z wieloma sklepami, ceny są powalające. Spijamy po 2 piwa w barze i spadamy kimać.
Dzisiejszy dystans to 230 kilometrów.
Miś w swojej gawrze.... nocleg w tartaku
Przed promem
Helsinki z pokładu promu
Dzień 12.
Przed południem prom cumuje w porcie w Sztokholmie, tu czekają na nas Alina i Weronika, dalej do Polski jedziemy w 5 osób. Pod hotelem przepakowujemy manele z siedzeń na boczne kufry, spinamy sprawnie całość w ogromne stosy i przed 13:30 kierujmy się już w kierunku Ystad. Trasa mija nam bez większych przygód. Pod koniec dnia przychodzi nam jednak tankować motocykle i ku mojemu zdziwieniu przed dystrybutorem okazuje się, że Viadro zgubiło prądy. Rozbieram plastyki w Hondzi i szukam przyczyny, gmerając w kablach. Szybkim ruchem wymieniam regulator napięcia, akumulator trochę odżył i moto gada od pierwszego kopa. Ruszamy dalej , wszystko jest ok, przelatujemy od stacji jakieś 200 kilometrów, zaczyna robić się ciemno. Na jednym z postojów Honda, znów nie odpala, szukam więc po wszystkich połączeniach a Tadek w międzyczasie podpina mnie do swojego moto. Mikołaj z Aliną jada szukać noclegu, nikt nie wie ile mi zleci z motocyklem. Po 30 minutach moto odpala, załoga znalazła super camping w miejscowości Okno. Rozbijamy namioty, spijamy po drinku i kładziemy się do snu.
Juto ostatni zagraniczny etap naszej podróży.
Dzisiejszy dystans 470 kilometrów.
Mikołaj już przy żonie....szczęściarz
Prądów brak....Viadro padło
Dzień 13.
Rano wstaję nerwowo i sprawdzam w pierwszej kolejności czy Honda zagada. Pali od strzału, myślę będzie ok. zjadamy śniadanie, pakujemy w deszczu manele i rozliczmy się za nocleg. Do Ystad mamy 170 kilometrów, jadę w środku chwilowo bez świateł, motocykl gada za każdym razem, droga leci na szybko. Przed wjazdem na prom, chcemy zjeść na mieście, kręcimy się po pięknie odrestaurowanym rynku i zatrzymujemy przed jednym z lokali. Okazuje się, że pasza nie pasuje gawiedzi i szukamy dalej, przy próbie odpalenia Viadra, okazuje się, że problem nie został jednak usunięty. Przepycham motocykl pod jeden z barów i zaczynam ładowanie za pomocą kabli z akumulatora Suzuki. Zjadamy pizzę i jadymy na prom do Świnoujścia. Do wjazdu mamy jeszcze około 2 godziny, zabieram się ponownie za rozbieranie motocykla i sprawdzam wszystkie połączenia. Motor gada o każdego strzału, zadziwia mnie jednak przygaszanie kontrolek przy włączonych światłach. O własnych siłach udaje mi się wjechać na prom i bezpiecznie ustawić motocykl. Wskakujemy do kajut, przebieramy w szmaty wieczorowe i bach na pokład. Podczas piwkowania, zapada decyzja, że nie odwożę Weroniki do Brodnicy bo sam mogę nie wrócić dalej 430 kilometrów do domu. Ekipa rozumie sytuacje (dziękuję za to) i szukamy transportu przez internet. Wykonujemy kilka fot na pożegnanie naszej wyprawy i kładziemy się spać.
Dzisiejszy dystans 180 kilometrów.
Dzień 14.
Przypływamy do portu w Świnoujściu o 7:00 rano, wyjazd mija sprawnie i po 10 minutach spotykamy się na stacji przy porcie. Tadek melduje o pękniętym ogniwie na łańcuchu, więc tempo jazdy do domu ograniczamy do max 90 km/h. Weronice udaje się załapać na trasę do Brodnicy, okazało się, że jeden z samochodów jechał właśnie tam. Ruszamy w kierunku Szczecina, planujemy jeszcze wspólne śniadanie, pada na Mc Donaldsa gdzieś po drodze. Posileni żegnamy się z Mikołajem i Alina i na rozwidleniu przed Szczecinem kończymy wspólną jazdę. Tadek nerwowo nasłuchuje odgłosy z napędu, ja jadę bez świateł, to zapewnia mi powrót do domu. W Lubiniu Tadek prosi o chwilę na kontrolę napędu. Okazuje się, że w każdym momencie może się rozerwać, decyduję się jechać pierwszy z prędkością max 70 km/h. Ostanie 30 kilometrów Tadek jedzie na pół sprzęgle, łapa co chwilę mu drętwieje. Przed 15:00 docieramy cali i zdrowi do domów. Mikołaj melduje się 10 minut później.
Witam się z rodziną, opowiadam po łebkach wyjazd, syn pomaga mi rozpakować motocykl i na tym koniec naszej wspaniałej wyprawy nad morze Barentsa.
Dzisiejszy dystans 465 kilometrów.
Podsumowanie:
Wprawa nauczyła nas kilku rzeczy:
tanie rzeczy są do d..., może sprawdzają się wkoło komina ale na dystansie 7000 odpada.
Nie ma ciuchów na deszcz, nawet najdroższe szmaty po 200 kilometrach puszczą, kondon przeciwdeszczowy to podstawa.
Łańcuch nigdy nie jest dobry, zawsze przed wyprawą gdy napęd ma około 10.000 to warto zmienić lub zabrać kpl zapasowy, dodatkowo oliwiarki automatyczne, ułatwiają życie a nie zwiększają żywotności napędu.
Wszystkie sypkie rzeczy pakować w osobne pudełka, pomoże ci to zapobiec sprzątaniu całego kufra.
Zgrana ekipa to podstawa udanego wyjazdu.
Galerię z wyjazdu możecie zobaczyć tutaj
Podziękowania:
Nasza wyprawa nie odbyła by się bez pomocy naszych żon i rodzin, wielkie dzięki za wsparcie i wyrozumiałość oraz pomoc przy relacji.
Bardzo dużo zawdzięczamy naszemu administratorowi Pawłowi, który dzielnie wspierał nas w podróży (nie golił się nawet), zlepiał wszystkie informacje do kupy na stronie, szukał pomocy w internecie i przekazywał nam sms-owo potrzebne informacje.
Kubie i Małgorzacie za pomoc przy wizach i udziale w organizowaniu części, przekazywaniu pomysłów itp.
Wszystkim tym, którzy czytali, wspierali, pisali do nas.
Dziękujemy Motorlucky.