START
Plan pt. wyprawa na motocyklach, koniecznie daleko, z namiotem do spania na dziko, start skoro świt i zbiórka gdzieś w zakątku Polski, żeby tego samego dnia jeszcze ze 3 granice przekroczyć, było już nie raz grane. Tym razem było więcej czasu i kilometrów do zaplanowania. Dłuższa pauza od dnia codziennego. Jednak czym dalej i dłużej tym mniej chętnych, którzy się na taki lot garną. Umówiliśmy się więc we dwóch...Tomek na bawole (BMW R1200GS) z Warszawy i ja na bigosie (Suzuki DR 800) ze Świebodzic, zbiórka w Bielsku-Białej, a stamtąd już prosto na południe po kraniec kontynentu. Pierwsze 100 km towarzyszył mi Pyra na viadrze (Honda Varadero 1000). Namawiałem go żeby chociaż do Rumunii pociągnął , ale nie tym razem.
48 h później
Dwa dni później na campingu w Bukareszcie przy ulicy Aleea Privighetorilor 1-3 nasz poranek wyglądał mniej więcej tak, jak początek tego video trailera.
Camping jest na północy Bukaresztu, więc dzień zaczął się zadaniem nr.1 dla zuchów – przejechać przez ten bajzel w korkach w stronę Bułgarii i dalej Turcji. Sama Rumunia jest pięknym krajem, ruch drogowy świadczy chyba o jej rozwoju gospodarczym. Natężenie jakby paliwo rozdawali za darmo. Po drodze odwiedziliśmy przydrożny salon motocyklowy z używanymi maszynami, w połowie dnia pasza w przydrożnym barze w Bułgarii, później przejazd 9km od granicy z Grecją i po zmroku już u wrót wielkiej Turcji (zdjęcia poniżej dokładnie w takiej kolejności)....
Krótki postój koło salonu motocykli używanych w Rumunii
Przydrożny bar na pustej trasie...już w Bułgarii
Na przejścu granicznym Bułgaria - Turcja
TURCJA
Już od Bułgarii klimat się totalnie zmienił, powietrze i Słońce, raz poleciała mi nawet farba z nosa od zmiany temperatury albo z wrażenia. Odprawa na granicy z Turcją to czas około 1,5 h i jakieś dolary za opłaty. Dzień zakończył się polem namiotowym o 23:00 u jakiejś marudzącej właścicielki, która opierdzielała nas za hałas po niemiecku. Nie polecam campingu w Edirne! Kibla zresztą też nie.
WC na campingu w Turcji
STAMBUŁ
Po 3 dniach jazdy zdecydowaliśmy zgodnie, czas na odpoczynek: robimy tylko te 250 km do Stambułu do południa, tam jakiś camping, klapki, piwko i wieczór na mieście. Fakt, spędziłem w tym 11 milionowym mieście pół dnia, ale zamiast na zwiedzaniu, na sześciopasmowej drodze próbując przejechać wraz milionem innych pojazdów parę skrzyżowań. Zasady ruchu jak na morzu… większy tonażem ma pierwszeństwo. Tomek przy kolejnej próbie ucieczki poboczem przed cięższym o 30 ton uczestnikiem ruchu zagotował w GS-ie solidne deutsche Kupplung.
Beema nie wysprzęglała więcej, a silnik osiągnął temperatury piekła. Mój bigos notabene ani nie jęknął ;). Ewakuacja i rezygnacja ze zwiedzania bizantyńskich i osmańskich zabytków potoczyła się dalej na północ od miasta nad brzeg Morza Czarnego na świetnie położony camping Mistik na przedmieściach. Nagrodą za piekło było piw kilka, niezłe tureckie żarełko i następujące klimaty:
Mała nagroda za wyjechanie z piekła korków zatłoczonego Stambułu
Okolice campingu nad Morzem Czarnym, północne obrzeża Stambułu
TURKISH HIGHWAY
Następnego dnia musieliśmy jeszcze wyjechać z tego mega miasta. Początkowo mięliśmy pomysł żeby to zrobić przed świtem, jak ruch jest nieco lżejszy. Miejscowi wytłumaczyli nam jednak, że to nie ma znaczenia. Ruch jest tutaj 24h na dobę tak samo intensywny, co pięknie widać podczas płatnego przejazdu przez Cieśninę Bosfor z Europy do Azji.
Ze Stambułu droga była prosta, do przejścia granicznego z Gruzją w Sarp bite 1250 km, z czego 500 km (od miasta Samsun) nieprzerwanie 4-pasmową drogą wzdłuż samego brzegu Morza Czarnego w pełnym słońcu. Uczucie obłędne. Highway po horyzont, bieg w motocyklu i manetka gazu w stałej pozycji po 200 km. Pierwszy raz w życiu doznałem bólu przedramienia wskutek działania stałą siłą ręki poprzez manetkę na sprężynę gaźnika. Wtedy zdałem sobie sprawę, po co ktoś wymyślił blokadę pozycji gazu (Tomek w GS-ie miał).
Co jakiś czas robiliśmy odpoczynek, jakieś jedzenie na polowej mikro-kuchence gdzieś, gdzie nie było już w ogóle drzew, żadnych miejscowości, tylko pustka i 4-pasmowa droga po horyzont. W tej sielance znalazł się niestety odcinek z ograniczeniem do 80 km/h i policjanci, którzy wystawili mi rachunek za jazdę 110 km/h w wysokości 150 EUR. Tomek wyskoczył wtedy do przodu. Byłem tylko ja, patrol policyjny, poza tym żywej duszy w zasięgu wzroku.
Gdzieś na trasie w głebokiej Turcji
WELCOME TO GEORGIA
Po niespełna 5 dniach jazdy i przejechaniu 3750 km stanęliśmy u wrót Gruzji. Co po 2,5 dniach jazdy przez Turcję, gdzie co kilka godzin słychać było modły z meczetu, tłumaczeniu napotkanym czym się różni Poland od Holland, było jak wjazd do domu. Pierwsze pytanie to sprawa OC w Gruzji. Nie ma tam zielonej karty, w necie wyczytaliśmy, że można na granicy kupić.
Pytamy celników, a oni że w Gruzji nie trzeba…”nie naruszać maszyn a budiet wsio wpariatkie!”, na pytanie gdzie tu najbliższy camping padła odpowiedź ”u nas wsie camping”. Po otrzymaniu stempla w paszport, pani celnik z uśmiechem zawołała ”welcome to Georgia!”. Przystanek nr 1 był w przepięknym nadmorskim Batumi.
Batumi
Batumi
Batumi
Batumi
Batumi
Batumi
MORZE, GÓRY, WINO, KUCHNIA, LUDZIE, KULTURA
Tak bym w skrócie zareklamował ten kraj po 9 dniach w nim spędzonych, przejechaniu ponad 2000 km i spotkaniu masy ludzi. Ale po kolei… Pierwszy punkt to jak wspomniałem Batumi, stolica autonomicznej republiki Adżarii w Gruzji. Liczba mieszkańców około 180 tys., trzecie co do wielkości miasto kraju, już 20 km od granicy z Turcją. Można by osobną relację napisać.
Miasto magiczne i moim zdaniem najładniejsze w Gruzji. Morze i góry spotykają się w jednym miejscu. Urok uliczek, zabytki, promenada na plaży cała w palmach, kolorowe iluminacje w nocy, młodzi ludzie tańczący i śpiewający w parkach i niesamowity port zapewniają niezły chill out. Dobrze jest tam poczuć głód, lokalne specjalitety to niebo w gębie. Placek chaczapuri, pierogi chinkali czy kwas chlebowy z cysterny na ulicy…Paweł, nawet ruskie pierogi byś raz za to oddał! I jeszcze jedno…”a skuda wy prijechali??” Z Polszy! …”My Bratnie narody!” – się słyszy.
W Batumi jest ulica Lecha i Marii Kaczyńskich, a w Tbilisi popiersie i skwer Kaczyńskiego za jego stawiennictwo za krajem w 2008 przeciwko Rosji. Policja (ze dwa razy mięliśmy przyjemność) zachowywała się wobec nas jak najlepsza obsługa ”Hotelu Gruzja”, kończąc zawsze ”is there anything else I can help you with?” .
Dobra, pojedli, popili, po….gadali, czas na koń i dzida w dzicz. Z Batumi wybieramy boczną drogę w kierunki Tbilisi. Google przez nią nie prowadzi, a miejscowi polecają objazd 100 km dłuższy przez Kutaisi, czyli coś dla turystów enduro. I tak też było, całe godziny jazdy po wiejskich, nieutwardzonych drogach, piękne widoki i miejsca. Tempo jakie sobie narzuciliśmy przedstawiało się następująco - żadnych zaplanowanych ”500 km” i gonitwy z czasem. Dolecieliśmy tu w trybie tranzyt / dzida / kilkanaście godzin dziennie w siodle, teraz przełączamy się na szwędanie i oto efekty…Wyjazd z Batumi rano.
Na przedmieściach minęliśmy kilka stad krów na drodze i spokojnie toczymy się jeszcze asfaltem na wschód kraju. Około 10-tej przydrożny całkiem ładny dom zainspirował nas do pit stopu i śniadania. Wchodzimy, wystrój jak w domu u babci i zamawiamy śniadanie. Wszystko pycha, świeże i domowe. Hitem okazał się kefir ”damoćnyj kefir” , który pani przyniosła nam z domu, własnej roboty w słoiku.
"Damocznij" kefir, gdzieś w przydrożnej gospodzie pomiędzy Batumi a Gori
Czym dalej tym mniej asfaltu, aż w końcu całkiem zniknął. Jedziemy przez wzgórza wiejskimi drogami, mijając wioski i ponad tysiącletnie zabytki.
Nasza droga do Tbilisi z Batumi (można autostradą, my pojechaliśmy taką, po której nie prowadzi Google)
Po jakiś 100km docieramy do miejsca, które widniej w przewodnikach. Monastyr Zarzma, duża cerkiew i dzwonnica z początku XIV wieku. Piękna fasada kopułowej cerkwi, dzwonnica klasztoru jest jedną z największych i najlepiej zachowanych w Gruzji.
Klasztor Zarzma
Mnie tam urzekło jednak coś innego… Przed wjazdem na teren klasztoru kupiliśmy coś w rodzaju oranżady w sklepie, który wyglądał jak opuszczona buda. Usiedliśmy obok niego na ławce pod drzewem, delektując się ciszą, okolicą i oranżadą.
Sklepik przydrożny i ławka pod drzewem dla strudzonych podróżnych
Te dzieciaki częstują mnie własnie wysuszonymi kawałkami żywicy z drzewa...
…Te dzieciaki mnie urzekły. Dziewczynka ze zdjęcia, na oko 9 lat, zeszła do nas ze wzgórza wraz ze swoim 2 letnim braciszkiem. Z uśmiechem na ustach przysiadła się do nas i zaczęła nawijać. Mówiła po tylko po gruzińsku. My próbujemy coś po rosyjsku…, nie idzie, o zachodnich językach nie wspomnę. Każdy więc mówił po swojemu, a że gadka się kleiła, zostałem w pewnym momencie poczęstowany czymś, co te dzieciaki wpierdzielały z tej białej torebki (jak na zdjęciu).
Hmm.., wygląda jak pokruszone landrynki. Wziąłem kawałek i skosztowałem…no M&Ms’y to nie były. Te dzieciaki wcinały zaschniętą żywicę z drzewa. Gorzka ale aromatyczna, zęby się kleją dwa dni…
Po odpoczynku udaliśmy się ze 200 metrów za wzgórze pod ten klasztor. Ostrożnie jadąc, żeby nie przejechać biegających kur, zaparkowaliśmy pod samym monastyrem. Tuż obok siedziało na ławce dwóch jegomości z chałupy obok.
Mieszkańcy domostw obok klasztoru Zarzmy. Bardzo otwarci na przybyszów.
Przywołali nas po 2 sekundach…”padażdi! Paaddychamy”. Ciekawi byli skąd jesteśmy. Jak się dowiedzieli, zapytali - to jak się tam u was żyje? Pomyślałem o tych dzieciakach, rozejrzałem się po wsi i spojrzałem na nas…, dobrze – odpowiedziałem. W samym Monastyrze po paru minutach wyszedł do nas pop i też zaprosił nas na pogawędkę na ławce.
Po opuszczeniu Zarzmy, tego samego dnia dotarliśmy do stolicy Gruzji, miasta nad rzeką Kurą, półtoramilionowej aglomeracji Tbilisi, w którym poznaliśmy rodzinę Georgija, Niny i ich córki. Pomogli się nam zakwaterować i pokazywali do 3-ej rano uroki miasta. To wszystko w ciągu jednego dnia (pierwszego jazdy w głąb Gruzji), ale bez pędzenia setek czy ponad tysiąca kilometrów na raz... tracąc wszystko wokoło.